niedziela, 7 kwietnia 2013

End od Watch - Bogowie ulicy

Wbrew pozorom to nie jest kolejny film o gangsterach. Można się raczej pokusić na stwierdzenie, że jest to hołd dla policjantów.

"Bogowie ulicy" zrobiony jest w konwencji "kamera z ręki", czyli wszystko jest po prostu żywe i niestabilne, tak jak kręcimy domowymi kamerami. Dodaje to również sporo dramatyzmu i wiarygodności. Łatwiej jest uwierzyć, że takie rzeczy działy się naprawdę, ale z drugiej strony, który normalny policjant filmowałby swoją pracę, a zwłaszcza przestępców, kolegów, zdradzał tajemnice i pokazywał sceny, których tak naprawdę nikt nie chce oglądać.

To jak zachowują się policjanci w codziennym życiu - przeklinają i mówią do siebie "panienki" jest po prostu urocze. Jest to również moim zdaniem wyraz sympatii ;)

Urzekł mnie ten film. Miał chyba taki zamiar. Urzekł mnie, bo Ci policjanci naprawdę wierzyli w to co robią i robili to najlepiej jak umieli. To było ich życie i obowiązek, do którego podchodzili z dumą. Oni nawet nie czuli się bohaterami, gdy uratowali dziecko z pożaru. Zrobili coś, co nie należało do ich zadań i nawet nie czuli się wyjątkowo dumni. Zrobili to, bo na tym polega ich praca. Byli również sobie oddani. Byli braćmi. Mogli skoczyć za sobą w ogień, aby ratować swojego partnera. To jest chyba własnie to, czym mnie ten film urzekł. Prawdziwość emocji i oddania się swojemu partnerowi.

(spoiler) Gdy Brina (Jake Gyllenhaal) miał powiedzieć kilka słów o swoim partnerze, było można poczuć jak bardzo jest przytłoczony tym co się stało. Powiedział tylko "Był moim bratem". Sama nie wyobrażam sobie, abym na jego miejscu mogła powiedzieć coś więcej. W większości hollywoodzkich filmów, podczas pogrzebów wszyscy mówią same superlatywy. Mówią. Jak oni mogą mówić? Przecież to tak wielka strata. Tyle emocji. Tego nie można powiedzieć ot tak. Ja bym chyba nie była w stanie nic powiedzieć, gdybym kogoś straciła (dobrze, że w Polsce nie ma takiej tradycji).


Przykład policji Amerykańskiej, niestety nie ma odzwierciedlenia w naszej Polskiej rzeczywistości - mogę się mylić, poprawcie mnie. Ale nie widać takich potyczek gangów, takich swobodnych pogaduszek policjanta z kryminalistą, czy może zemście na policjantach. Może po prostu nie słyszę o tym, że policji się udało kogoś złapać. To się pojawia, nawet coraz częściej. Ale chyba nie czujemy jeszcze dumy z naszych policjantów.
Mimo wszystko, po tym filmie mów szacunek do policji może się zwiększyć. Czy są bohaterami? Hmm...

Podczas filmu nie mogłam przestać myśleć o jednej rzeczy. Jak taki 32 letni Jake może być z 27 letnią Anna Kendrick, która wyglądała jakby miała 19 lat. Jak sprawdziłam różnicę wieku, to nie wydaje się to już tak straszne, ale Anna nadal wygląda jak dziecko.

Film polecam. Ja nie wytrzymałam w jednej scenie, było też kilka innych mocnych, ale warto. Daje on obraz pracy policjanta. Nie jest to łatwe. Ale jest to coś, z czego można być dumnym.

niedziela, 24 marca 2013

Życie Pi - książka

Na film "Życie Pi" poszłam do kina nie wiedząc co mnie czeka. Widziałam jedynie plakat filmowy - chłopiec, tygrys, łódka i morze. Nie miałam pojęcia o czym jest ten film i aż mnie dziwiło, jak to możliwe, że cała akcja filmu jest związana z tymi czterema rzeczami. Po wyjściu z kina byłam zachwycona. Podobała mi się magia tego co widziałam (zwłaszcza świecąca się woda na zielono) i podobało mi się to, ze reżyser zadaje pytania egzystencjalne. Poruszana jest również kwestia wiary i siły woli.

Po poleceniu znajomym filmu, niemal rozkazano mi zapoznać się z książką, ponieważ miała być świetna.
Książka jednak nie zrobiła na mnie aż tak dużego wrażenia jak film - może dlatego, że wiedziałam co mnie czeka. Wydaje mi się również, że film ma w sobie dużo więcej przygody niż książka, a także dużo mocniej pokazano to, że Pi przeżył w dużej mierze, dzięki swojej silnej wierze.


Jeśli chodzi o samą ekranizację książki, to zdecydowanie jest to dobra ekranizacja. Jedyny zarzut to to, że w filmie wydaje się, że czas płynie szybciej, a Pi był na morzu przecież ponad dwieście dwadzieścia dni. Dużym plusem książki jest również to, że strasznie wciąga i niemal ciężko przestać czytać :)

Zdecydowanie polecam książkę. Jednak nie odniosłam wrażenia, że autor pyta mnie wprost (jak w filmie) w co wierzę i jakie jest moje podejście do tej historii.

Greenberg (2010)

Greenberg (2010) jest jednym z filmów, które chciałam obejrzeć od jakiegoś czasu, ale ciągle nie było okazji. W końcu się jednak nadarzyła.

Greenberg z gatunku komedia, dramat, romans na pewno nie wszystkim się spodoba, o czym mówi sama ocena filmu na filmwebie 5/10. Widząc ile nazwisk wzięło udział w projekcie miałam nadzieję na dobre kino. Niestety przeliczyłam się. Główną rolę w filmie gra Ben Stiller, którego oglądamy raczej w komediach. Można tu jeszcze zobaczyć Grete Gewing (Zakochani w Rzymie, Lola Versus), która gra asystentkę lub raczej pomoc domową, w filmie gra również Mark Duplass (Siostra twojej siostry), Rhys Ifans (Nothing Hill), Brie Larson ( 21 Jump Street) czy Dave Franco (21 Jump Street). Mimo że jest tu sporo rozpoznawanych aktorów, to niestety film sam w sobie nie jest interesujący, raczej łatwo się można pogubić oglądając go, co dzieje się za sprawą głównego bohatera.

Greenberg to nazwisko Rogera (Ben Stiller), który mieszka w domu swojego brata w Los Angeles. Jego brat Phil wyjechał do Wietnamu na wakacje, a Roger robi sobie przerwę od swojego życie, od Nowego Yorku, od wszystkiego. Roger jest trochę zagubiony i postanawia odnowić dawne znajomości z kumplami z liceum, którzy mieszkają w LA. Nie idzie mu to łatwo, ponieważ niedawno wyszedł ze szpitala psychiatrycznego i spotkał się ze swoją pierwszą miłością o której nadal nie możne zapomnieć. Do tego dochodzą skomplikowane relacje z Florence, asystentką jego brata (Greta Gewing), która opiekuje się domem podczas nieobecność szefa. Roger nie potrafi odnaleźć się w otaczającym świecie, jest zagubiony i nie wie co powinien robić, boi się ludzi i jednocześnie ich odpycha od siebie. Nie wie czego chce. Jednego wieczoru dzwoni do Florence aby wyszła z nim na drinka, potem zaczynają się całować, po czym po kilku minutach ją są na łóżku. Ale już za chwilę zabiera swoje rzeczy i chce wracać na pieszo do domu, po czym zadzwoni następnego dnia kilka razy na zmianę że ją bardzo lubi, ale również aby się więcej do niego nie odzywała. To własnie postać Rogera wszystko komplikuje i sprawia, że odbiór filmu jest bardzo trudny. Plusem filmu jest to, że fabuła nie jest rozciągnięta w przeszłość. Jest to jedynie jeden fragment historii życia.

"Życie jest zmarnowane na .... Ludzi"

Film trwał 1:47, ale niestety bardzo zmęczyłam się go oglądając. Może i należy do kina niezależnego, zwłaszcza że pokazuje życie jakim jest bez ubarwiania. Ale ze względu na trudność charakteru głównego bohatera, który staje się po jakimś czasie drażliwy, ciężko się go ogląda. Moja ocena więc to 2/5.
Nie polecam.

sobota, 16 marca 2013

Leniwy weekend z filmami

Niestety lekko się rozchorowałam i złapała mnie jakaś infekcja gardła, w związku z tym nie miałam za wiele siły, aby robić cokolwiek oprócz leżenia. A ponieważ podczas leżenie można również oglądać filmy, wiedziałam jak będzie wyglądał mój program dnia - konkretnie wczorajszego ;) Ale muszę powiedzieć, że dzięki wygrzewaniu się przez cały dzień w łożeczku, dzisiaj czułam się znacznie lepiej :)

Obejrzałam wczoraj trzy filmy:

  • Odwróceni zakochani 
  • Pokój, miłość i nieporozumienie
  • 10 lat
Niestety filmy nie okazały się szczególnie interesujące. Można je spokojnie wrzucić do przegródki "zapychacze czasu", ewentualnie można je obejrzeć ze względu na ulubionych aktorów.

Odwróceni zakochani (Upside Down) to melodramat science fiction, który niemal od samego początku zapowiadał że nie będzie niczym szczególnym. To swego rodzaju historia Romea i Julii, czyli Adama i Eden, którzy żyją w przeciwnych światach, a w dodatku odwrotnych światach. Przez większość czasu rozmawiają ze sobą mając głowy zadarte ku górze. To co mocno mi się rzuciło w oczy, to to, że Eden zawsze towarzyszy światło w tle, natomiast Adam zawsze ukazany jest w cieniu. Droga tych kochanków do siebie jest jednak bardzo długa i kręta  - po tym jak zostają nakryci na potajemnej schadzce, ona dostaje krwotoku i ma amnezję. On myślał, że ją zabił i zapomniał o niej, do dnia kiedy zobaczył ją w telewizji. To wtedy zaczyna robić wszystko, aby mogli być razem, nawet pod karą śmierci. Jedynym plusem w tym filmie jest dla mnie obsada - Kristen Dunst i Jim Sturgess. Sama jednak historia jest dla mnie raczej mocno naciągana. Sugerując się hasłem z plakatu "Romeo i Julia w świecie Incepcji", to mogę się zgodzić z Romeem i Julią, ale zdecydowanie nie z Incepcją. Jedyny związek z incepcją może polegać tylko na scenografii, czyli umieszczenie bohaterów (a raczej bohaterki) w dużym mieście - ale to chyba i tak nadal mało, jak na Incepcję. Film wywarł na mnie średnie wrażenie... raczej słane, zwłaszcza, że ciężko mi było uwierzyć w samą historię - ale może to dlatego, że to scence fiction ;)


Pokój, miłość i nieporozumienie (Peace Love and misunderstanding). Macie tak, że czasami oglądacie filmy tylko, ze względu na aktora lub aktorkę? Tak było tym razem :) A obejrzałam go dla pnącej się w górę Elizabeth Olsen. Młoda aktorka, która nie chce być porównywana do swoich sióstr bliźniaczek i zanim stanęła przed kamerą, szkoliła swój warsztat aktorski w szkole filmowej. No i moim zdaniem widać efekty. Może akurat ta rola nie jest jakoś wybitna, ale miłą ją znów zobaczyć :) ( Zagrała również w Martha Mercy May Marlene i Sztuki wyzwolone (Liberal Arts)). 

Film opowiada historię Diany (Catherine Keener), która zabrała córkę Zoe (Elizabeth Olsen) i syna Jake (Nat Wolff) do babci Grace (Jane Fonda) do Woodstock na kilka dni. Wnuczki miały okazję zobaczyć babcie po raz pierwszy w życiu - oboje są już nastolatkami, a sama matka miała 20 letnią przerwę w kontaktach ze swoją matką. Jako, że babcia mieszka w Woodstock, ma również hipisowską naturę, która nie przeminęła z wiekiem - nadal pali trawkę, spotyka się z mężczyznami, a także często maluje ich nago. Diana ma się rozwieść z mężem i dlatego uciekła daleko od miasta i wkrótce byłego męża. Z pomocą Grace, szybko znajduje kogoś na zastępcę pustego miejsca - Jude (Jeffrey Dean Morgan), który podobnie jak babcia ma w sobie sporo z hipisa. Atmosfera miłość udziela się również Zoe, która poznaje przystojnego rzeźnika (Chace Crawford), a Jake młodziutką Tarę, z którą przeżywa swój pierwszy pocałunek. Całej kilkudniowej wycieczce do Woodstock towarzyszy kamera Jake, którą filmuje wszystko co się da - codzienne rozmowy, wizyty w mieście, demonstrację, wywiady. Z nagranych materiałów tworzy później film, który zdobywa nagrodę debiutanta na festiwalu - jaasen :P. Powstały film miał mówić o życiu, czyli o miłość. W końcu przecież miłość jest wszędzie....

Jak można podsumować ten film? Jest to na pewno miło opowieść o tym, że nie jesteśmy idealni i na pewno nie ma ideałów. To jednak od nas zależy na co się zdecydujemy i na co jesteśmy w stanie przystać (pozwolić sobie i innym).

Trzeci film to 10 lat (10 years), czyli film o zjeździe absolwentów po 10 latach od ukończenia szkoły. No i można by na tym skończyć. No bo przecież co się dzieje na takich zjazdach? Najpierw wszyscy się cieszą że się widzą, wspominają dane dobre czasy, aktualizują informacje o stanie cywilnym, a potem wszyscy piją. W czasie takiego wieczoru małżonkowie mają okazję dowiedzieć się czegoś nowego o sobie nawzajem - w końcu przecież jest w swoim naturalnym środowisku, wśród kumpli, gdzie czuje się swobodnie. Wychodzą również stare miłości, a także jest szansa dowiedzieć się, komu się nie powiodło w życiu. Niemal standard i nic ciekawego. Ciekawy może być jedynie Channing Tatum, który jest bardzo przystojny w lekkim zaroście ;) Zdecydowanie nie jest to jednak nic w stylu "American Pie: zjazd absolwentów", ponieważ nawet nie ma za bardzo z czego się tutaj pośmiać. 

poniedziałek, 11 marca 2013

Celeste and Jesse forever (2012)

Czy myślicie, że można się rozwieść w przyjaznej atmosferze, bez rzucania się sobie do gardeł? Celeste (Rashida Jones - kuzynka Catherine Zeta Johnes?) i  Jesse (Andy Samberg - który wygląda jak rodzony brat Jessiego Eisenberga) pokazują, że jednak można. Jest to raczej nietypowa para, ponieważ będąc w separacji, spotykają się codziennie, są dla siebie najlepszymi przyjaciółmi, a na dodatek mieszkają razem - ona mieszka w dom, on w domku dla gości/ garażu. Czy nie wydaje wam się taka sytuacja dość dziwna? Tak twierdzą ich przyjaciele i namawiają, aby w końcu rozpoczęli nowy rozdział w swoim życiu, bez siebie.

Celeste i Jessie mimo separacji, spotykania nowych osób, nadal się kochają. Nadaj ciężko jest ich od siebie odciągnąć. Czy właśnie tak wygląda prawdziwa miłość? Nie mogą bez siebie żyć, a mimo to nadal prowadzą oddzielne życie - coś jak razem, ale osobno, ale jednak razem.

Nie znamy przyczyny rozwodu. W końcu przecież są dla siebie przyjaciółmi. To co warto tutaj docenić, to zwyczajność. Życie wcale nie jest łatwe. Jest pełne rutyny i codziennych wyzwać. Problemy w pracy, z klientami, każdy ma to na codzień. I to właśnie mi się podoba w tym filmie, jego zwyczajność i autentyzm. To, że Celeste i Jesse nie mogą bez siebie żyć jest również autentyczne. Jest przecież mnóstwo osób, które nie może rozstać się ze swoimi połówkami - ciągle za sobą tęsknią. Wracamy więc do tego co było, nawet kilka razu. Trzeba naprawdę mieć odwagę, aby wykonać kolejny krok i zacząć spotykać się z innymi. Dla nikogo nie jest to łatwe.

Bardzo spodobała mi się muzyka z tego filmu - łagodna i "chll-outowa". Dobrze wpasowuje się w nastrój filmu. Swój udział w filmie miała również Emma Roberts, która śmiało pnie się po drabinie aktorstwa i uważam, że radzi sobie świetnie. Można powiedzieć, że cenię sobie takie niszowe produkcje, bo można w nich o wiele lepiej docenić warsztat aktorski, a przy okazji można zobaczyć historię nieco mniej oderwaną od rzeczywistości.

Nawet jeśli wydaje wam się niemal nierealny taki scenariusz, myślę, że warto dobrnąć do końca filmu. Może zaboleć, ale może też podnieść na duchu.


sobota, 9 marca 2013

Wiecznie żywy (2013) Warm Bodies

Plakat przewinął mi się gdzieś kilka razy, ale nie zwracałam na niego większej uwagi. Jest czerwone tło, dwoje ludzi, z czego jeden wygląda jak jakiś wampir. Pewnie znowu jakieś zombie.

Potem, niemal z nudów obejrzałam zwiastun. Pierwsze wrażenie - What the fu*k!! O co chodzi? Że niby jakieś zombie zakochuje się w dziewczynie i każe jej zachowywać się jak zombie? Do tego, film jest promowany, że został wyprodukowany przez producentów "Zmierzchu" - w końcu przecież, jeśli Zmierz okazał się ogromnym sukcesem, to cokolwiek co ma choć najmniejszy związek z tym filmem, warto promować, bo widzowie mogą w ten sposób połknąć haczyk i pójść do kina. Podobnie jak promują "Piękne istoty", czy "Dziewczyna w czerwonej pelerynie".

Polecam obejrzeć zwiastun. Może i zapowiada co się będzie działo w filmie, ale jak dla mnie jest on po prostu komiczny XD Mogę jedynie dodać, że film został skategoryzowany jako komedia, horror, melodramat. Po prostu chce mi się śmiać na takie połączenie - o co w tym wszystkim chodzi?!


Ponieważ nie wiedziałam o co w tym wszystkim chodzi, obejrzałam film. Niestety w beznadziejnej jakości, czasami nawet nic nie było widać, ale dobrnęłam do końca.

Historia jest streszczona w zwiastunie, więc nie będę pisała tego samego. Film można za to śmiało porównywać do Zmierzchu. Chłopak (Nicholas Hoult) który jest trupem (no dobra nie umarłym) i dziewczyna (Teresa Palmer), niemal identyczna jak Kristen Stewart, może jedynie nie ma ciągle dziwnego wyrazu twarzy, a potrafi się nawet śmiać i obsługiwać broń. No i oczywiście łączy ich zakazana miłość - czyli zombie i człowiek. Ale przecież miłość może każdego uzdrowić - jak się okazuje nawet zombie. Film można również spokojnie obejrzeć dla samych żartów, czy komicznych sytuacji, np. zombie próbuje zachowywać się jak człowiek, albo nie wyglądać dziwnie. Zupełnie jakby chciał być kimś innym. No i same miny które strzela co jakiś czas, były również dla mnie komiczne.

Film tak naprawdę nie ma dużo wspólnego z horrorem. To znaczy, według mnie (nienawidzę horrorów!!!!) straszne mogą być tylko zombie i szkielety, które przewijają się przez ekran, ale w gruncie rzeczy nic strasznego nie robią - trochę jak w Zmierzchu wampiry miały być straszne i wysysać krew z ludzi, ale ostatecznie niczego takiego nie było widać na ekranie, a przynajmniej nie lała się krew strumieniami. Tutaj, ludzi się pożera, a dokładniej ich mózgi. Nie należy tego brać do siebie, a raczej cieszyć się rozmyślaniem zombie nad życiem. To na pewno dobra zabawa i rozrywka. i tak to też powinno być traktowane.



Podsumowując, film spokojnie można obejrzeć dla rozrywki - jest miło, przyjemnie i zabawnie (czego się nie spodziewałam). Ze Zmierzchem na pewno ma sporo wspólnego - zdjęcia do filmu wykonywane są przez tą samą osobę, większej ilości w obsadzie się nie doszukałam.

PS. Polecam wszystkim kinomaniakom audycję radiową w adiu RMF Classic "Muzyka Filmowa" w każdą sobotę w godzinach 15.00 - 17.00. Ostatnio odkryłam to radio i lubię je słuchać, ponieważ często, nawet w codziennej audycji leci muzyka z filmów, którą sobie bardzo cienię.

czwartek, 7 marca 2013

Jeden Dzień (2011)

Jeden Dzień (2011) jest filmem do którego lubię wracać. Jest to melodramat. Dlaczego lubię do niego wracać, do końca nie jestem pewna - czy to ze względu na moją ukochaną Anne Hathaway, która co chwilę zmienia fryzury (niemal każdego roku w filmie ma inną - od długich pofalowanych, przez ślicznego babochłopa), czy może dlatego, że świetnie sprawdza się tu przysłowie "kto się czubi ten się lubi". Albo jest to po prostu urocza historia miłości.

Jeden dzień to niemal pamiętnik jednej znajomości. Ale przedstawiony jest tylko jeden dzień z każdego roku - 15 lipca od 1988, kiedy to oboje ukończyli szkołę i spędzają razem wieczór. Nie jest to jednak typowy romans. Jest to raczej burzliwa historia znajomości i miłości dwóch niemal przeciwnych osób.
Dexter (Jim Sturgess), zakochuje się w niezbyt pięknej (wg niego) Emmie, która podkochiwała się w nim w czasie studiów,bez wzajemność. Dexter robi karierę jako prezenter telewizyjny, a Emma w tym czasie najpierw pracuje jako kelnerka, później jako nauczycielka, aż w końcu udaje jej się napisać wymarzoną książkę. Mimo, że ich kariery potoczyły się różnie, postanawiają zostać przyjaciółmi. Jednak oboje wiedzą, że tak naprawdę nie chodzi tylko o przyjaźń... jednak potrzebują czasu aby dojrzeć do decyzji, że tak naprawdę nie potrafią bez siebie żyć i być szczęśliwi.



To, że zajęło im tyle czasu aby znaleźć do siebie drogę, oraz historie które im towarzyszyły, sprawia, że historia wydaje się bardzo prawdopodobna. Przez cały czas niemal wyczekujemy tego, kiedy Dexter w końcu dostrzeże piękno i wyjątkowość Emmy. Sam film jest stworzony na podstawie bestsellerowej książki "Jeden Dzień" Davida Nichollasa - to on również napisał scenariusz do tego filmu.

Film ogląda się bardzo dobrze. Jest to ciepły obraz w jakże szarym Londynie. To chyba właśnie ciepło tej historii sprawia, że chętnie do niej wracam :)






 
Ps. Uwielbiam fryzury Hathaway - chyba muszę się wybrać do fryzjera ;)



niedziela, 3 marca 2013

Now is good (2012)

Now is good (2012) to dramat, a raczej historia o Tesse (Dakota Fanning), które jest nieuleczalnie chora. Zanim jednak nadejdzie jej czas, postanawia zrobić listę rzeczy do zrobienia zanim odejdzie. Na liście znajdują się pierwszy seks, wzięcie narkotyków, złamanie prawa, żyć bez płacenie. Z pomocą przyjaciółki udaje jej się wprowadzić listę w życie. Jednak przez to, że jest chora wcale nie jest grzeczną i miłą dziewczynką. Jest dużo poważniejsza niż jej rówieśnicy. Nie lubi "osładzania" informacji, chce znać konkrety i nie boi się niczego - a przynajmniej takie stwarza pozory. W jej życie nie jest łatwe - zrezygnowała z leczenie. Chce umrzeć - wie, że leki jej nie pomogą. A na dodatek, w jej życiu pojawia się sąsiad Adam (Jeremie Irvine) w którym się zakochuje.

Mimo, że fabuła przypomina nieco "Szkołę uczuć", to zdecydowanie nie jest to cukierkowa historia, gdzie chłopak ze złego staje się dobry. Tutaj, to właśnie główna bohaterka, która jest chora, można powiedzieć że jest zła, a przynajmniej niesforna. Nie słucha rodziców, uważa że zachowują się niedojrzale, nie boi się łamać prawa. Jest to niezwykłe zachowanie i jestem pod dużym wrażeniem Tess. Chce żyć i przeżywać życie. Nie chce go marnować na szkołę, bo wie, że ma mało czasu.

Adam również jest postawiony w bardzo trudnej sytuacji i zdaje sobie z tego sprawę. Boi się i mówi o tym w prost. Jednak (oczywiście!) miłość i tak zwycięża. Adam pomaga Tessie przetrwać kolejne, coraz cięższe dni, pomagając jej przy tym wypełnić rzeczy z listy (np. Tess chce aby została zapamiętana na tym świecie). Chłopak popisał się odwagą. No i zgadzam się z Tess, że jest "maślanym ciasteczkiem" oraz, że gdy nie ma go w pobliżu, wydaje się, że go sobie tylko zmyśliła. :)
W filmie da się również mocno zauważyć, że gdy dowiadujemy się, że ktoś jest śmiertelnie chory, to od razu zmieniamy do niego podejście - tego bardzo nie lubiła Tess, bo wiedziała, że to wiąże się od razu ze współczuciem i nikt nie traktuje jej poważnie, ani jak normalnego człowieka. Nie wykorzystuje swojej słabości, raczej jest zła, że ktoś o tym wie i nie traktuje jej normalnie. Jestem pod wrażeniem takiego zachowanie - jest ono bardzo dojrzałe i pełne podziwu.



Jest to przede wszystkim wzruszająca historia o próbie posiadanie normalnego życie i przeżywania go na codzień (w końcu to dramat, co...). Wstrząsająca na początku - "jak ona może się tak zachowywać!!" - a na końcu wzruszająca - czas pożegnania z rodziną.

"Nasze życie składa się z serii chwil. Pozwól im odejść. Chwile...."

Kilka ciekawostek: film jest kręcony w Angli, w miejscowości Burnham Beeches. Dakota na potrzeby filmu przybrała angielski akcent (oryginalnie jest amerykanką). Specjalnie do roli Tessy ścięła włosy.



I wspaniała, wzruszająca piosenka na sam koniec filmu....


Independent Spirit Award 2013

23 lutego miało miejsce rozdanie nagród Independent Spirit 2013.
Na te nagrody trafiłam trochę przypadkiem, ale uważam że są bardzo ważne dla całego przemysłu filmowego - no może bez przesady. Dlaczego tam myślę? Ponieważ one nagradzają filmy o życiu, prawdziwe historie, a kultywuje Hollywoodzkie produkcje, takie jak Transformers, Szklana Pułapka, Bond, czy inne mało prawdopodobne historie. Cieszy mnie bardzo że ktoś docenia takie produkcje niszowe (zwłaszcza u nas), obrazy które pokazują nasze życie.

No dobra, to teraz same nagrody:
Najlepszy film - Poradnik Pozytywnego Myślenia
Zostań ze mną / Bernie / Kochankowie z księżyca / Bestie z południowych krain
Najlepsza aktorka - Jennifer Lawrence (Poradnik Pozytywnego Myślenia)
Najlepszy aktor - John Hawkes (Sesje)
Najlepsza aktorka drugoplanowa -  Helen Hunt (Sesje)
Najlepszy aktor drugoplanowy - Matthew McConaughey (Magic Mike)
Najlepszy reżyser - David O.Russel (Poradnik Pozytywnego myślenia)
Najlepsze zdjęcia - Bestie z Południowych Krain
Najlepszy Debiut Scenariuszowy - Na własne ryzyko
Wypełnić pustkę / Robot i Frank / Celeste and Jesse Forever / Gejbi
Najlepszy Debiut Filmowy - Perks od Being a Wallflower (Charlie)
Sound od my Voice / Na własne ryzyko / Oddawaj fanty / Wypełnić pustkę
Najlepszy film dokumentalny - Niewidzialna wojna
Najlepszy film zagraniczny - Miłość
Najlepszy scenariusz - Poradnik Pozytywnego Myślenia
Zostań ze mną / Kochankowie z księżyca / Ruby Sparks / 7 psychopatów
Nagroda "prawdziwsze od fikcji" - The Witing Room
Nagroda "Someone to watch" - Oddawaj fanty
Nagroda im. Johna Cassavetesa - Middle od Nowhere
Nagroda im. Roberta Altmana - Gwiazdeczka

Jestem pod wrażeniem docenienia "Poradnik Pozytywnego Myślenia", ale cieszę się jeszcze bardziej z docenienia takich filmów jak "Na własne ryzyko", "Ruby Sparks" (za najleszy scenariusz), czy "Charlie" za najlepszy debiut filmowy. Myślę, że to również dobre źródło szukania propozycji filmowych z tzw "kina ampitnego", które chce coś powiedzieć, a nie być tylko prostą rozrywką. Te nagrody są swego rodzaju podsumowaniem większości festiwali filmowych i ich podsumowaniem.

A tu zamieszczam otwarcie Independent Spirit Award. Można zauważyć, że prowadzący zdecydowanie nie są tak poważni, jak same nagrody :D



A oto jak wyglądają przemowy podczas rozdania tych nagród (końcówka najlepsza ;))


czwartek, 28 lutego 2013

Wróg numer jeden (2012)


Nominowany do Oscara w 5 kategoriach (montaż, dźwięk, najlepszy scenariusz oryginalny, główna rola kobieca i najlepszy film) film Wróg numer jeden (2012) (Zero Dark Thirty) to kawałek współczesnej historii.
Tym razem Kathryn Bigelow (rok temu otrzymała Oscara za The Hurt Locker - w pułapce wojny, za najlepszy film i nagrodę dla najlepszego reżysera - pokonując samego Jamesa Camerona), również wzięła się za temat typowo męski, czyli wojna. Woja jest tu raczej wynikiem walki z terroryzmem. Celem wojny jest schwytanie wroga numer jeden dla Ameryki (i chyba poniekąd całego świata), czyli Osamy Bin Ladena (OBL). A jak już wiemy z telewizji, 26 maja 2011 roku, Osama Bin Laden został zastrzelony w swojej kryjówce.

Film to opowieść o poszukiwaniu Osamy Bin Ladena, przesłuchiwanie wielu podejrzanych ludzi, na których stosuje się różne techniki tortur stosowane prze CIA (CIA zaprzecza, że używa tych technik). Jest to przede wszystkim 12 lat pracy agentki Maya, która zrobi wszystko oby odnaleźć OBL. Operacja niemal nie wykonalna - czas, stres, kolejne zamachy, a wróg się ukrywa, nie ma kontaktu ze światem. Stają na głowie i osiągają to co zamierzają. Jest to po prostu nasza współczesna historia, o poszukiwaniu OBL.

Ja obejrzałam tak naprawdę ten film, ponieważ The Hurt Locker wygrał Oscara w zeszłym roku (niestety nie miałam jeszcze okazji go obejrzeć). Jestem trochę zdziwiona fenomenem tego rodzaju filmów na gali, a także jestem pod wrażeniem tego, że Kathryn świetnie sobie z tym radzi. Film przykuwa uwagę, a raczej wciąga. Jest to dla mnie ostatnio bardzo cenna cecha filmów, ponieważ dobre filmy spotyka się coraz rzadziej.

Nie wydaje mi się jednak, że zasługiwał na Oscara za najlepszy film. Na pewno miał zadatki, ale to jeszcze za mało. Damska rola pierwszo-planowa w wykonaniu Jessici Chastain również była imponująca, zwłaszcza można było być pod wrażeniem sceny, kiedy niemal walczy o to, aby dalej szukać OBL. To co muszę jej przyznać, podobnie jak to przyznał jeden z żołnierzy, który uczestniczył w obławie, że tak naprawdę to on nie wieży, że we wskazanym miejscu jest OBL. Wierzy w to, ponieważ to właśnie Maya, wieży że on tam jest... i ja też jej wierzyłam - chociaż też miałam wątpliwości (to wszystko jest możliwe dzięki utrzymaniu napięcia w filmie :)) Za co została nagrodzona złotym globem.

Ja miałam okazję widzieć już Jessicę Chastain w filmie "Służce", gdzie grała Celie - panienkę z małego miasteczka, która nie znała granic między służbą a pracodawcą, a także nie umiała odpowiednio ubierać się, stosowanie do okazji. Była nielubiana przez większość osób, tylko ze względu na to, że nie lubiła jej ulubienic miasteczka. Tam jednak nie miała trudnej roli - głupiutka blondyneczka. Teraz miała się czym pochwalić - profesjonalizmem i tym, że nie boi się wymagających ról. Za to ma u mnie plusa :)

Ostatecznie na film otrzymał tylko 1 Oscara za montaż dźwięku.



Podsumowując, film można obejrzeć. Wciąga i nie jest nudnawy. Pokazuje na pewno stronę wojny o której nie wiedziałam, bo się przecież o tym nie mówi, w końcu to była tajna operacja... ;)



poniedziałek, 11 lutego 2013

No i w końcu Django... (nieme "D")

No dobra, nie jestem jakąś wielką fanką Tarantino, ale nasłuchałam się już tyle o Django, że nie mogłam go przepuścić! No i dobra rozumiem już czym tu się zachwycać. Może i film trwa 2h45min ale daje radę.

Ponieważ fabułę każdy zna, podzielę się jednak tym co mi się podobało.

Po pierwsze aktorzy! Po prostu same ochy i achy. Poczynając od Christophera Waltza ( którego uwielbiam od roli Bękartów Wojny i jestem zachwycona każdą jego rolą), przez nadal we wspaniałej formie Leonardo DiCaprio (moja miłość w młodości) - nawet z obrzydliwym uzębieniem, ale nadal świetny - no i Django, czyli Jammie Foxx.

Nastrój filmu, typowy dla westernów, zwłaszcza na początku - typowa muzyka i długi wstęp. Coś jak "pewnego razu na dzikim zachodzie...", tyle że może nieco bardziej w góra ;) Jak już wiadomo jest wiele scen perełek. Moja ulubiona to kiedy udało się Django przekonać ludzi którzy mieli go zawieść do kamieniołomów, że warto go puścić i zawrzeć z nim układ. Układ polegałby na tym, że miałyby zabić kilkoro ludzi i podzielić się forsą za uwolnienie. Biali z niedowierzaniem (i tutaj występuje Tatantino!!!), pytają innych niewolników, czy faktycznie Django jest wolny i czy jeździ na koniu. Okazuje się, że to prawda, więc dają mu konia i pistolet. A Django zwinnym ruchem rozstrzeliwuje białych, a samego Tarantino wysadza w powietrze, bo akurat chłopina przenosił Dynamit, więc nawet po nim nic nie zostało :D Mega !!!


Do tego jeszcze można dorzucić scenę z młotkiem w jadalni, kiedy Calvin chciał rozwalić młotkiem głowę, żonie Django, czyli Broomhildzie. Chodzi mi tu o napięcie, przerażenie i nieobliczalność Calvina, który jest w stanie roztrzaskać czaszką człowiekowi, zwłaszcza czarnemu. Mimo, że wszystko się zapowiada, że to zrobi, nagle uderza młotkiem obok!! Adrenalina się podnosi i niemal sama krzyczę z przerażenia.
Jestem również zadowolona co do ilości "pomidorów i innych czerwonych płynów" ukazujących się co jakiś czas. Generalnie jestem raczej zniesmaczona takim widokiem, ale również nie było tak źle (może to raczek kwestia nastawienia - w końcu ta krew była przecież za czerwona). Ale jak zwykle trochę flaków musiało polatać, bo inaczej Tarantino nie byłby sobą.

"I like the way you die, boy"

Muzyka była chwalona już od jakiegoś czasu i ja się również przyłączam do kręgu jej słuchaczy - a raczej stanę się nim za chwilę, bo dosłownie przed chwilą się w nią zaopatrzyłam :) Bardzo podoba mi się podejście Tarantina do muzyki - jest to totalny mix, ale "takie w stylu retro". Trochę nowych trochę starych utworów. Ponoć cały soundtrack jest wyposażony w wiele utworów, których nie udało się umieścić w filmie, ponieważ nie było dla nich odpowiednich scen. Za chwilę więc zacznę się nią rozkoszować :)

Co więcej? Reżyserka - to wiadomo. Scenariusz - jak najbardziej oryginalny. No i te sceny monologu Dr Schultza o tym, że ma prawo zabijać, a wszyscy tylko patrzą na niego z otwartymi gębami - on to umie zagiąć.



Nagrody? Dwa  Globy dla Christophera Waltza (rola drugoplanowa) i za scenariusz dla Tarantino, a także na świeżo ze wczoraj dwie BAFTY w tych samych kategoriach :)

Czy coś pominęłam?


niedziela, 10 lutego 2013

Sesje - The Sessions

Sesje (The sessions, reż. Ben Lewin)chciałam obejrzeć już podczas Warszawskiego Festiwalu Filmowego, ale niestety tak się złożyło, że niestety nie miałam okazji. W końcu jednak to nadrobiłam.

Sama do końca nie wiedziałam czego spodziewać się po tym filmie. W końcu przecież głównym motywem filmu jest przeżycie stosunku przez osobę sparaliżowaną od szyi w dół. Nagość była obowiązkowa w tym filmie i nie bano się tego (zwłaszcza, że to film festiwalowy, więc tym bardziej). Nagość ta nie jest rażąca dzięki wspaniałemu ciału Helen Hunt, które swoje lata ma (nawiasem mówiąc uwielbiam film Twister również z jej udziałem i trochę żałuję, że nie widywałam jej częściej w filmach).

Niepełnosprawny Mark O'Brian(John Hawkes) postanawia przekonać się czym jest seks - a raczej chce to przeżyć chociaż raz w życiu. Chyba każdy chce przeżyć stosunek chociaż raz w życiu, nawet niepełnosprawni (ciekawe jak to jest z księżmi, hmm...). Impulsem do rozpoczęciu kroków w tym kierunku, stała się propozycja napisania artykułu o seksualności niepełnosprawnych. Szukając specjalistów, Mark trafia na sekssurykatkę Susan (Helen Hunt), która pomaga zdobyć mu osobiste doświadczenie w penetracji.

No spoko. Temat jak najbardziej rzadko poruszany. Zapewne dlatego też pojawił się na festiwalach. Tak naprawdę film nie jest jakoś mega przejmujący, czy wzruszający. Podobała mi się za to jedno. Zachęca, aby żyć pełnią życia. Nie ograniczać się, ze względu na to kim się jest. Próbować, przeżywać, doświadczać - poczuć życie. Niedowład nie musi być przeszkodą w osiągnięciu celu. Przecież każdy chce być szczęśliwy i kochany. Każdy może to osiągną i to przeżyć. Trzeba tylko odrobinę odwagi. Właśnie chyba o to chodziło w tym filmie, aby nic nas nie ograniczało w osiągnięciu szczęścia.

Helent Hunt jest nominowana w tegorocznych Oscarach za najlepszą rolę pierwszoplanową. Hmm.... ciężka spraw. Owszem dobrze zagrana postać, no i ta nagość której nie ma co się wstydzić. Budowa napięciu i emocji na ekranie jak najbardziej imponująca. Ale jak na razie chyba przegrywa w porównaniu do Anne Hataway. Chociaż nie wiadomo jakie plany ma Akademia, ale wszystko na to wskazuje, zwłaszcza po tym, jak Anne otrzymała już inne nagrody za swoją rolę. A sama Helen Hunt otrzymała już Oscara w roku 1997, za rolę pierwszoplanową w filmie "Lepiej być nie może", który został nagrodzony również za rolę pierwszoplanową męską. Same "Sesje" zostały nagrodzone przez publiczność w Sudane za najlepszy dramat, a także przez specjalne jury za występ aktorski w dramacie.


Podsumowując film 6/10. Czy polecam? Nie jest to na pewno pozycja obowiązkowa, ale na pewno przypomina, aby żyć pełnią życia, ponieważ każdy zasługuje na szczęście (prawda?).

sobota, 9 lutego 2013

Operacja Argo - pozytywne zaskoczenie!!

W końcu mogę wrócić do przyjemniejszych rzeczy niż nauka do sesji :)
Dziś miałam przyjemność (tak, to była dla mnie przyjemność) obejrzeć film "Operacja Argo" (Argo) w reżyserii Bena Afflecka (to już jego kolejny obraz).

Film rozpoczyna się informacją, że jest oparty na prawdziwej historii. No dobra - zobaczmy co tu mamy.
Na początek trochę historii o Iranie i przedstawienie w jakim momencie rozgrywa się akcja, czyli - rok 1979, zajęcie amerykańskiej ambasady przez irańczyków na 444 dni. Przetrzymywanych tam było 52 zakładników.

Takie tło może wydawać się mało interesujące, ale w gruncie rzeczy jest tylko tłem do historii trzymającej w napięciu przez cały czas, a do tego dorzucone są jeszcze od czasu do czasu żarty, a także historia która wydaje się że nie powinna mieć racji bytu.

Podobało mi się to, że tak naprawdę to nie jest jakaś tam kolejna nudna historyjka typu "mają naszych i musimy ich odbić, a najlepiej wyślijmy agenta specjalnego". Własnie to jest urzekające w tym filmie - nieprawdopodobieństwo a także zwyczajne postacie, które wydają się jak najbardziej autentyczne (mają wątpliwości przez cały czas).

Więc o co chodzi? Chodzi o to, że CIA chce odbić (sprowadzić do domu) sześciu amerykanów (agentów pracujących w ambasadzie), którzy uciekli w trakcie zajmowania budynku do ambasady Kanady, gdzie otrzymali schronie - oczywiście są w ukryciu i wszystko jest ściśle tajne. Zbiera się zespół (gdzieś tam w jakimś departamencie w stanach) i wiedząc o tym, że jest możliwość uratowania chociaż kilku ludzi z Iranu, chcą to zrobić. Niestety nie wiedzą do końca jak. Padają pomysły aby wysłać im rowery i aby przyjechali na rowerkach 500 km do granicy, w zimie.... Kolejny pomysł z grupą nauczycieli - słaby. W końcu taki jeden Tony Mendez (Ben Affleck), który proponuje aby użyć przykrywki w postaci "ekipa filmowa szuka plenerów do zrobienia swojego filmu scence-fiction". Pomysł jest niemal kosmiczny i mało prawdopodobny. Tonemu jednak naprawdę zależy na uwolnieniu tych ludzi i jest w stanie to zorganizować. I udaje mu się!!
Gada ze znajomymi z Hollywood, z producentem, z wytwórnią, załatwia konferencję prasową, plakaty, wizytówki, wszystko - wszystko tak naprawdę dla picu. Udaje się zorganizować przykrywkę i Tony leci po 6 amerykańczyków. Będą razem udawać ekipę filmową z Kanady (każdemu amerykaninowi groziła wtedy śmierć w Iranie, a co dopiero jak mieli być szpiegami amerkańskimi). Tylko że ta szóstka, jest już na miejscu...

Jestem naprawdę pod wrażeniem jak film świetnie trzyma w napięciu. Okazuje się że Ben Affleck ma zadatki na naprawdę dobrego reżysera. Jedynie momentami wydaje się, że akcja jest niemal za szybka, ale dzięki temu uzyskujemy efekt nerwów, podniecenia, ponieważ wszystko się bardzo szybko dzieje i jeszcze bardziej skupiamy się na filmie - mądrala z niego ;) Do fajnego obrazu dorzucona jest również niezła muzyka, którą znacznie lepiej słychać w drugiej części filmu, gdzie jest mniej krzyków i strzelania. Bardzo jestem zadowolona z doboru aktorów i samej historii - jest lekka i przyjemna dla każdego. Zdecydowanie każdemu polecam. Ja jestem pod wielkim rażeniem i czekam na więcej.

Co znaczy Argo? Tak naprawdę nie wiadomo :) Wikipedia podaje kilka znaczeń:
- były gwiazdozbiór nieba południowego
- w mitologii greckiej okręt Argonautów
- system sąd oceanicznych
- wahadłowiec transportowy uniwersum Start Treck

Do Oscarów już coraz mniej czasu, a ja mam w planach obejrzeć wszystkie propozycje filmowe nominowane do tych nagród. Więc biorę się za oglądanie i wkrótce kolejne recenzje.

A taką miał minę Affleck, gdy otrzymał Złotego Globa za reżyserię filmu "Operacja Argo". Dzięki temu jest również mocnym kandydatem do otrzymania tegorocznego Oscara.


PS. Mały akcencik na koniec :) (a raczej cytat :D)


piątek, 1 lutego 2013

Zanurz się w zapachach Yankee Candle


I w końcu nadszedł ten dzień kiedy zakupiłam swój własny kominek Yankee Candle, a wraz z nim moje pierwsze woski. Jestem też pod ogromnym wrażeniem jak szybko paczka do mnie dotarła, ponieważ zamówienie złożyłam wczoraj, a paczka po południu była już u mnie w domku - duży plus dla poczty polskiej ;)


O Yankee Candle pewnie większość już z was słyszała od innych blogerek. Ja byłam nimi zachwycona już od dłuższego czasu, a swoją kolekcję powiększałam stopniowo. Pierwszy raz o YC usłyszałam od koleżanki którą odwiedziła. Paliła ona w domu świeczką która ślicznie pachniała i nadawała całemu domowi rodzinnej atmosfery - to był zapach ciasta dyniowego, który pamiętam do dziś :) Okazało się że świeczkę kupiła będąc w stanach kilka lat wcześniej. Ja od razu zakochałam się w tych świeczkach i przeszukałam internet.
Jeszcze 3 lata temu nie były tak dostępne jak dziś. Dopiero jakieś dwa lata temu zakładane były pierwsze sklepy internetowe które sprzedawały te świeczki. Dziś są już one bardziej dostępne nie tylko przez sklepy internetowe, a też na allegro czy w lepszych kwiaciarniach.

Jeśli jeszcze nie wiecie dlaczego tyle szumu jest wokół tych świeczek to chodzi tutaj przede wszystkim o zapach!! To nie są zwykłe świeczki z Ikei. Posiadają one znacznie więcej olejków zapachowych niż zwykłe świeczki. Dzięki specjalnie wysoko przetworzonej parafinie zawierają dużo więcej olejków niż zwykłe świeczki. I to właśnie zapach jest bardzo charakterystyczny dla tych świeczek. One niemal eksplodują zapachem i równocześnie zniewalają.

Na rynku można kupić najczęściej świece które dostępne są w 3 rozmiarach (duże, średnie małe). Największa świeczka to wydatek około 93 zł (czas palenia to ponad 100 godzin). Jest to dość sporo jak na nasze standardy - ale jest to również produkt luksusowy. Znacznie bardziej popularne są woski (tarty), które można kupić po 6 zł, a zrobione są z tego samego wosku (jedna tarta wg producenta starcza na 8 godzin, ale wiele osób mówi że starcza im na o wiele dłużej). Potrzebny jedynie jest kominek do ich podgrzewania. Są jeszcze samplery, czyli takie małe świeczuszki które również powinno się palić w odpowiednim świeczniku oraz są jeszcze tumblery (też świeczki w słoikach ze szczelną przykrywką).


 Kupując kominek, zamówiłam również kilka wosków, które wybrałam losowo, ponieważ wiedziałam że na pewno się nie zawiodę na nich :)
Cóż jak na razie moja pierwsza próba z pierwszym woskiem wyszła średnio, a szkoda, bo bardzo liczyłam na piękny zapach, zwłaszcza na wieczór (mówię o ciemnym wosku - Midsummer`s night). Zapach okazał się raczej męskim i nie tak delikatny jak się spodziewałam. Wydaje mi się jednak, że pozostałe trzy zapachy zdecydowanie bardziej przypadną mi do gustu (kupując przez internet niestety ciężko jest powąchać wosk).
Kominek stanowi również bardzo ładną ozdobę wnętrza.
Zarówno świec jak samych wosków jest taki duży wybór, że każdy znajdzie coś dla siebie - i o to własnie chodzi :D


Od jakiegoś czasu u siebie w domu miałam jeszcze 2 tumblery - "Mango Peach Salsa" i "Sun and Sand". Za zapachem owocowym naprawdę przepadam i wystarczyło by mi aby go tylko wąchać, nawet nie muszę go palić ;) Drugi zapach myślałam że będzie również fajny, taki letni zapach, ale niestety też nie jest to to co myślałam. Ale na pewno ma coś w sobie z nadmorskich zapachów :)

Tak więc jeśli chodzi o zapachy, to ograniczają nas jedynie same preferencje zapachowe.

Ponieważ mam już swój kominek do wosków (tart), na pewno będę próbować innych zapachów i szukać które najbardziej mi odpowiadają.

A wy macie już jakieś doświadczenia z Yankee Candle?

Ralph Demolka + Paperman


Ostatniej środy miałam okazję zobaczyć najnowszą animację fabryki Disneya "Ralph Demolka"(Wreck-it Ralph
Zanim o samym filmie, muszę wspomnieć o innej animacji, która poprzedziła ową bajką.
Mowa o "Paperman". Będę na tyle okropna że wrzucę tutaj tą przepiękną animację.

MUSICIE GO OBEJRZEĆ !!-> TUTAJ


Jest ona o tyle przepiękna, ponieważ jest to naprawdę urzekająca historia, gdzie nie ma dialogów, a do tego jest zrobiona w oryginalnej konwencji - czyli wszystko narysowane. Bardzo lubię te dawne animacje Disneya, gdzie wszystko jest narysowane, a nie stworzone w komputerze. Ma to swoisty charakter - takie specyficzna dla Disneya kreska :)


No to teraz trochę o Ralphie. Ralph jest postacią negatywną w grze "Felix zaradzi". Należy do Klubu Anonimowych Bohaterów Negatywnych, którego mantrą jest: "Jestem zły, ale to dobrze. Nigdy nie będę dobry, ale to nic złego. Nie chcę być nikim więcej niż sobą".

Ralph jednak nie zgadza się z etykietką którą mu przypięto i postanawia to zmienić. Wie, że aby stać się bohaterem musi zdobyć medal. Zdobyć go jednak może tylko w innej grze. I udaje mu się go zdobyć!! Jednak nie zdobywa go w oczywisty sposób przechodzą kolejne etapy, ale pomagając sobie używając swojej siły. 
Gdy już go zdobywa, nagle trafia na taką mała dziewczynkę - Vandellope. 
Ta mała i trochę wredna, lubiąca się drażnić mała dziewucha też chciałaby mieć medal. A ponieważ jest sprytna, to zabiera medal Raplhowi i dzięki niemu może wystartować w wyścigu, dzięki któremu znów będzie jednym z bohaterów. 

Tak więc jest dwóch bohaterów i oboje chcą zmienić to kim są. Są trochę wyrzutkami, trochę negatywnymi postaciami. Chcą to zmienić i mają pomysł jak. I gdy w końcu uda im się osiągnąć to co zaplanowali, dostrzegają że to co kim byli wcale nie było takie złe. Bo owszem są przez część osób nielubiani, albo wszyscy się ich boją. Ale jak jest chodź jednak osoba która lubi cię takim jakim jesteś, to już nie wydajesz się taki zły. 


No i chyba właśnie chodzi o w tym filmie - aby przekonać dzieciaki aby polubiło się tym kim się jest. A gdy znajdzie się chodź jedną osobę która cię lubi, to życie od razu jest łatwiejsze i przyjemniejsze. 


Na mnie film nie zrobił sporego wrażenia. Może dlatego, że bajki już mnie tak nie kręcą (Shrek nadal jest moim numerem jeden wśród bajek :D). Film broni się również dobrymi tekstami. To jest ten moment kiedy dorośli mogą się trochę pośmiać przy dzieciakach. Najczęściej jest to cieka gra słów, lub żarty sytuacyjne - chyba zawsze będą bawić i napędzać każdy film. Pomysł przedstawienia życia postaci po zamknięciu salony też wydaje się fajny.  Jednak nie przykuł mojej szczególnej wagi. Dzieciaki oczywiście bawią się świetnie, ale też raczej większości nie zrozumieją, a tym bardziej nie będą wiedziały o większości postaci z gier, które pojawiają się w grze. 


Podsumowując jest to dla mnie raczej słaba propozycja. Broni się jedynie gdzieniegdzie dobrymi tekstami i ciekawym zestawieniem bohaterów.


poniedziałek, 28 stycznia 2013

Zapoznanie z kulturą Amerykańską

Ponieważ blog miał być poświęcony temu co mnie interesuje i zachwyca, to będzie trochę o książce, którą ostatnio przeczytałam.
Książka "Wałkowanie Ameryki" pióra Marka Wałkuskiego, to świetna lektura dla osób interesujących się kulturą amerykańską i mogą traktować tą książkę, jako przewodnik.


"Ameryka w oczach (i uszach) polskiego korespondenta Polskiego Radia.(...) W charakterystyczny dla siebie dowcipny i przenikliwy sposób autor opowiada o życiu w Stanach Zjednoczonych i specyfikę tego wielkiego kraju, z jego ogromną powierzchnią, liczbą mieszkańców, różnorodnością kulturową, kontrastami społecznymi i wyznaniowymi, jakie Amerykanie stawiają przed przybyszami z Europy .
Zamiast łatwego krytykowania Stanów Zjednoczonych Marek Wałkuski stara się, aby odbiorca zrozumiał Amerykę. Pisze ciekawie, ale nie ogranicza się do samych ciekawostek. Przełamuje stereotypy na temat Amerykanów i ich kraju. Patrzy na USA z życzliwością i nie wierzy w ogłaszany przez wielu "mędrców" schyłek Ameryki."

Czytałam ją w dwóch turach, ponieważ w pewnym momencie byłam już nią zmęczona (chyba miałam dość wałkowania) i zrobiłam sobie od niej przerwę. Jednak po powrocie do lektury znów czytałam ją z zaciekawieniem.

Książkę się czyta bardzo dobrze, ponieważ jest napisana w przystępnym i prostym języku. Autor przedstawia wiele ciekawostek związanych z życiem w Ameryce - począwszy od tego jak wygląda nauka angielskiego w liceum dla dzieci imigrantów, poprzez wyjaśnienie jak postrzegana jest religia w stanach, silne przywiązanie do muzyki country, a także zdradza jak wygląda sprawa wykroczeń drogowych na amerykańskich drogach.

Ja jestem pod wrażeniem ile ciekawych rzeczy dowiedziałam się po tej lekturze. Wiem, dlaczego przezwisko "loser" jest największą obelgą dla amerykanów, wiem dlaczego tak lubią strzelać i dla nich naturalnym prawem jest aby móc posiadać własną broń, a także wiem, skąd nadal popularne są kina samochodowe.

Amerykanie myślą trochę inaczej, są też przyzwyczajeni to innych rzeczy czy zachowań niż my w Europie. Ta książka poszerza wiedzę na temat tego wielkiego kraju i polecam ją każdemu kto się interesuje tą kulturą Amerykańską. Książkę bez problemu można czytać w dowolnej chwili, a także wracać do wybranych rozdział, ponieważ tytuły rozdziałów i pod rozdziałów, ułatwiają poruszanie się po książce.
Polecam wszystkim których interesuje Ameryka (USA).

Anime jednak nie takie złe



Film który ostatnio obejrzałam, miał swoją premierę już pewien czas temu (ale nie aż tak dawno temu ;). A mowa jest o filmie animowanym (anime) "Ruchomy zamek Hauru", z 2004 roku, wyprodukowany w kraju kwitnącej wiśni.
Tak naprawdę, to obejrzałam ten film dopiero teraz, ponieważ zawsze podchodziłam z dystansem do filmów japońskich. Zdaję sobie sprawę, że filmy te mają swoją grupę docelową w europie. Ja jednak nigdy jakoś nie zaliczałam się do tego nurtu. Nie kręci mnie anime, kucyki, czy inne chińskie czy japońskie narysowane postacie (nie wiem dokładnie skąd pochodzą - generalnie kraje azjatyckie).
Tak się jednak złożyło, że ostatnio miałam oglądać ze znajomymi film i pozwoliłam im wybrać co chcą oglądać. Na początek proponowali aby obejrzeć "Ruchomy zamek" z napisami (nie wiem czy angielskimi czy polskimi), ale ostatecznie zostało przy dubbingu polskim!! Jeśli chodzi o dubbing polski to generalnie uznaję go tylko w bajkach... a to akurat była bajka... Byłam jednak bardzo zdziwiona, ponieważ wcale ten polski dubbing nie był zły. Ponieważ polski dubbing jest zawsze tak konstruowany aby nie tłumaczył jedynie treści dialogów, ale też umiejętnie wkręcał dowcipy. I tak Jarosław Boberek sprawił, że bardzo polubiłam ten film i "nie czułam, że jest japoński".


Jeśli chodzi o samą fabułę "Ruchomy zamek Hauru" to jest to dość magiczna i fantastyczna bajka. Młoda dziewczyna (Sofie) zakochuje się w przystojnym magiku (Hauru), który imponuje jej swoimi sztuczkami już przy pierwszym poznaniu. Jeszcze tego same dnia na dziewczynę zostaje rzucony urok przez okropną wiedźmę z pustkowia. Dziewczyna zostaje zaklęta i staje się starą babcią. Chce uciec daleko od domu aby nie miała problemów, jednak po drodze spotyka zaczarowanego stracha na wróble. Okazuje się że strach chce się zaprzyjaźnić i podziękować za to, że babcia wyciągnęła go z krzaków. Babcia prosi więc go o to aby znalazł dla nich schronienie w górach. Babcia myślała, że w ten sposób pozbyła skaczącego kijka z kukłą, ale ten, jedynie znalazł im schronienie - ruchomy zamek Hauru, w którym mieszka ów przystojny Hauru.


Babcia (Sofie) nie może nikomu powiedzieć, że jest zaklęta. Postanawia więc zostać w zamku i pomóc w utrzymaniu domu. Sprząta i gotuje. W tym czasie Hauru walczy ze złymi mocami i broni zamku przed złymi czarami. Okazuje się, że na Hauru też ciąży zaklęcie. Nie ma serca. Nie potrafi kochać. 
Sofi zakochała się w Hauru już po pierwszym spotkaniu, ale do tego, co czuje przyznaje się dopiero dużo później, chcą pomóc magikowi wrócić do panowania nad sobą i swoimi emocjami związanymi ze zmianą koloru włosów (wiem jak komicznie to brzmi XD). 

Do filmu została skomponowana przepiękna oryginalna muzyka, która dopełnia cały obraz i dodaje orientalnego klimatu. Kolega z którym oglądałam film, wręcz zachwycał muzykę, jako jedną z jego ulubionych.

Generalnie muszę powiedzieć, że jestem mile zaskoczona filmem, ponieważ nie był nudny - a nawet zabawny, zwłaszcza z polskim dubbingiem. Żarty sytuacyjne zawsze mogę każdego rozbroić ;) albo testy w stylu "po co żyć, skoro nie mogę być pięknym", które padły z ust owego przystojnego czarodzieja, po tym jak zmienił mu się kolor włosów - zupełnie jak typowa rozhisteryzowana nastolatka.


Po takim miłym zaskoczeniu, zamierzam jeszcze obejrzeć kolejną propozycję tego reżysera (Hayao Miyazaki), czyli "Sprited Away: W Krainie Bogów", a który otrzymał Oscara w kategorii pełnometrażowy film animowany w 2003 roku, który ponoć jest równie dobry co "Zamek Hauru".


środa, 23 stycznia 2013

"Niemożliwe" - a jednak....

Jestem pod ogromnym wrażeniem filmu "Niemożliwe" ( The Impossible - reż. Juan Antonio Bayona, prod. Hiszpania). Po kolei mogę wymieniać przymiotniki: wspaniały, poruszający, urzekający, wzruszający, niesamowity, zjawiskowy, prawdziwy.

Jest to historią pewnej rodziny która zdecydowała się spędzić święta Bożego Narodzenia w Tajlandii. 24 grudnia 2004 miało tam miejsce silne tsunami, które strawiło wiele osób i przyniosło milionowe straty.
Henry (Ewan McGregor) i Maria (Naomi Watts) wraz z trójką synów, spędzają popołudnie przy hotelowym basenie, gdy miejsce ma pierwsza fala tsunami. Rodzina w wyniku powodzi zostaje rozdzielona. Każde z nich ma jednak trochę szczęścia. Maria i syn Lucas zostają znalezieni przez tubylców i przewiezieni do szpitala, gdzie mają są nimi zająć lekarze. Henry wysyła swoich dwóch synów w góry, gdzie będą bezpieczni, a sam decyduje się szukać żony i trzeciego syna.

Historia kończy się happy endem, ale droga do końca nie jest łatwa. Jest tu dużo emocji i ludzkiego cierpienia, które łapie za serce. Ja przeżywałam niemal cały film (tym bardziej, że jest to prawdziwa historia) i wszystkie momenty - od początku do końca. Film jest bardzo realistyczny pod względem samej katastrofy, ale także pod względem charakteryzacji samych aktorów. Do tego stopnia, że gdy przychodzi wielka fala, wbija ona w fotel, a każde uderzenie o jakiś przedmiot pod wodą, wywoływał u mnie taki sam ból jak u Marii.

Karierę Ewana McGregora śledzę już od dłuższego czasu i staram się oglądać na bieżąco produkcje z jego udziałem. Moją uwagę jednak zwróciły najbardziej dzieci. Trójka chłopców musi szybko wydorośleć w związku z zaistniałą sytuacją. Ale za to ich gra aktorska... jest wspaniała!!! Chłopaki świetnie operują mimiką i widać na ich buziach każdą emocję, strach, przejęcie - niesamowite!! Naomi Watts jest nominowana do Oscarów za tę rolę. Na pewno gra przekonująco, zwłaszcza rozpacz, bezsilność, ból. Witać to w niej cały ciałem, nawet w oczach...

A co w nim niemożliwego... Na pewno to, że jednak happy endy w prawdziwym życiu też się zdarzają. Dzięki temu i właśnie takim świadectwom, chętniej i częściej zastanawiamy się nad takimi wartościami jak człowiek czy rodzina. Film niesie też przesłanie o tym aby sobie pomagać - ktoś teraz potrzebuje pomocy, a kiedyś możesz sam jej potrzebować, nawet jeśli miałaby to być ostatnia rzecz jaką zrobisz.

Zastanawia mnie jeszcze jak to jest z tą produkcją Hiszpańską. No bo jest to film definitywnie w stylu amerykańskim, ale na zdecydowanie wysokim poziomie. Do tego z angielskimi (brytyjskimi) aktorami. Więc powinna to być raczej międzynarodowa produkcja, bo z Hiszpanią, to jest chyba tylko związany reżyser :P A może chodziło po prostu o to, aby tą historię poznała jak największa liczna osób? Jeśli tak, to na pewno udało się to osiągnąć reżyserowi.

Jednym słowem, film na pewno do polecenia. Przejmujący, urzekający i wzruszający. Dziewczyny, pamiętajcie o chusteczkach ;)

poniedziałek, 21 stycznia 2013

W oczekiwaniu na Oscary...

Co roku z niecierpliwością czekam na kolejne Oscary. Czekając na nie, zawsze staram się obejrzeć wszystkie nominowane filmy. Niestety nie do końca polska dystrybucje nam w tym pomaga, bo często zdarza się, że niektóre filmy nominowane czy nagradzane za wielką wodą, u nas swoje premiery mają nieco później.

Filmy które są brane pod uwagę podczas przyznawania Oscarów, są już raczej większości znane. A odliczanie do 24 lutego już odlicza niemal każdy.

Ja chciałabym poświęcić chwilę piosenką nominowanym do Oscarów

1. Ted - "Everybody Needs A Best Friend",  wyk. Norah Jones



2. Ścigając arktyczny lód"Before My Time", wyk. Scarlett Johansson i Joshua Bell



3. Życie Pi - "Pi's Lullaby", wyk. Bombay Jayashri



4. Skyfall - "Skyfall", wyk. Adele



5. Les Miserables. Nędznicy - "Suddenly", wyk. Hugh Jackman

Niestety nie znalazłam odpowiedniego nagrania z samą piosenką.....


Tak więc po zestawieniu nominowanych piosenek, a także mają świadomość jaka piosenka została nagrodzona podczas Złotych Globów, to zastanawiam się, czy jest jeszcze nad czym się tu zastanawiać ;)

Tak tylko dla przypomnienia, piosenki nominowane do Złotych Globów:
1. Skyfall - "Skyfall", wyk. Adele (wygrana)
2. Les Miserables. Nędznicy - "Suddenly", wyk. Hugh Jackman
3. Igrzyska Śmierci - "Safe and Sound", wyk. Taylor Swift i The Civil Wars
4. Stand up Guys - "Not Running Anymore", wyk. Jon Bon Jovi
5. Akt odwagi - "For You", wyk. Keith Urban 

Muzyka zawsze jest jednym z ważniejszych elementów filmu, ponieważ to ona wyzwala w nas emocje, pozwala nam lepiej odebrać dane sceny czy momenty. Ja przywiązuję dość sporą uwagę do muzyki i często sięgam po soundtracki z filmów i słucham tych piosenek na codzień, ponieważ są naprawdę interesujące, ale przede wszystkim wspaniałe. Słuchając Adele, nawet teraz przechodzą mnie ciarki. Wspaniałą muzykę stworzono do "Atlas Chmur", a po ostatnich filmach słucham teraz spokojnej muzyki do "Liberal Arts". Ale np jedną z moich ulubionych piosenek, którą nadal lubię słuchać to "Suddenly I see", którą podpatrzyłam w filmie "Diabeł ubiera się u Prady" .




niedziela, 20 stycznia 2013

Poradnik Pozytywnego myślenia - to nie jest kolejny poradnik dla idiotów




"Poradnik pozytywnego myślenia" (Silver Linings Playbook) na pewno poradnik nie jest. Nie jest również komedią romantyczną. Jest to natomiast historia ludzi, którzy stracili w życiu ukochane osoby i mają problem  z powrotem do "normalności".

Pat (Bradley Cooper), po tym jak przyłapał swoją żonę na zdradzie, trafił do szpitala psychiatrycznego, ponieważ nie radził sobie z panowaniem nad sobą i swoimi emocjami. Nie jest mu łatwo. Mimo zdrady żony, bardzo ją kocha i pragnie stać się lepszy - panować nad sobą, lepiej wyglądać, zadbać o siebie - aby znów mogli być razem.

Tffany (Jennifer Lawrance) jest młodą wdową, która straciła męża w wypadku. Jest trochę pokręcona, zdarzają jej się wybuchy złości (scena kiedy wybucha w restauracji, jest dla mnie świetna!!), ale przede wszystkim próbuje wrócić do siebie, po stracie ukochanego. Etapem powrotu do normalności, ma być wzięcie udziału w zawodach tanecznych.

Obydwoje mają ciężkie przeżycia za sobą. Los jednak splata ich historie i pozwala razem przejść przez trudny okres, podczas ćwiczenia tańca.
Nie jest to prosta historia miłosna. Jest w niej dużo bólu i cierpienia. Nic nie jest łatwe, a zwłaszcza miłość. Również mierzenia się z odrzuceniem i tym, że w życiu nie zawsze są szczęśliwe zakończenia, jest bardzo trudne, zwłaszcza dla Pata. Nie godzi się ona na to, że książki okłamują nas, że wszystko kończy się happy endem, bo przecież tak nie jest.
Mimo że historia, jest dość przewidywalna i kibicujemy głównym bohaterom, to mamy jednak szansę zobaczenia, że nie wszystko dzieje się od razu.

Tak naprawdę spodziewałam się czegoś więcej po tym filmie. Czuję niedosyt. Oczywiście gry aktorskie są zachwycające - emocje są niemal namacalne, realistyczne, a nie sztuczne. Złość, frustracja, gniew - to emocje które wypływają z ekranu. Muzyka również świetnie dopełnia cały film .Ale nadal mam niedosyt po od tak dawna wyczekiwanym filmie...



Poradnik Pozytywnego myślenia jest nominowany do Oscara w 8 kategoriach, w tym za najlepszy film, role pierwszo i drugo planowe dla aktora i aktorki (czyli niemal cała obsada), a także za reżyserię dla Davida O.Russella. Uwielbiam Bradleya Coopera i bardzo mu kibicuję, ale nie do końca rozumiem za co jest on nominowany? Oczywiście świetnie poradził sobie z wybuchami agresji, ale czuję że może jeszcze więcej.

Jeśli moje recenzja (a raczej subiektywne odczucia odnośnie filmu) są dla was nie wystarczające, to podaję gdzie można jeszcze szukać innych recenzji:
 - na filmwebie 
- na blogu kurtula